Przejdź do zawartości

Strona:Maria Rodziewiczówna - Kądziel.djvu/187

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

Stasia uśmiechnęła się i, skręcając na boczny ganek, rzekła półgłosem:
— Warto było poto iść zamąż.
Nazajutrz jeszcze szary był świat, gdy Kazio, ubrany do polowania, obładowany dwiema strzelbami, zapukał do okna Stasi. Otworzyła mu okno i wyjrzała, jednocześnie składając książkę i gasząc lampę.
Kiwnęła mu głową w milczeniu, by nie zbudzić Ozierskiej w sąsiednim pokoju, i po chwili wyszła na ganek.
— Widzisz, żem nie zaspała. Dajno mi strzelbę.
— Poniosę obie.
— Przecież mi nie będziesz usługiwał. Nie dziwacz.
Odebrała mu broń i pas z ładunkami i ruszyli przez ogród na łąki.
Świat się czynił srebrny i perłowy, bujna rosa leżała na trawach, wabiły się chróściele i przepiórki, zresztą jeszcze wielka była cisza.
Amik, pokurcz, specjalista od kaczek, uwijał się wesoło przed nimi, raz wraz spinając się z wielkiej uciechy na piersi Kazia.
Wtem z pod nóg Stasi porwały się kuropatwy — złożyła się i strzeliła.
— Pudło! — rzekła, gdy ptak zapadł w zboża.
— Przeznaczeniem twojem jest uzdrawiać, a nie uśmiercać! — odparł.