Przejdź do zawartości

Strona:Maria Rodziewiczówna - Czarny Bóg.djvu/290

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

— Jutro odjeżdża! Co za szkoda! Chciałabym bardzo zajrzeć w oczy temu panu. Dites donc, comte, votre Cigan est la?
— Na rozkazy pani.
— Teraz ostatnia próba. Ja sama go zaproszę.
— Ba! tego honoru nikt dotąd nie dostąpił! Naturalnie, że przyjdzie.
Qui lo sa? Appelez votre Cigan!
Wzięła kartkę wizytową, ołówek podał jej Batyani, nagryzmoliła naprędce następującą misywe:
„Proszę w antrakcie, jeśli to nie zbyt przykre, stawić się u mnie za kulisami. Mam rachunki z panem, et une proposition a faire. Czekam. H. — ołówek stanął na chwilę — Chojecka“ — dodała.
Śniady lokaj Batyaniego wziął kartkę i wyszedł.
Rozległ się pierwszy akord orkiestry, artystka śpiesznie poszła na scenę.
Śpiewała melancholijnie, nie spuszczając oka z loży; widziała wyraźnie dyskretne wejście Cygana. Chojecki obojętnie spojrzał na podany papier, sądził zapewne, że pochodzi od znajomego. Potem zmarszczył brwi i długo czytał ze spuszczoną głową.
Lokaj czekał odpowiedzi, otrzymał skinienie tylko i wyszedł. Chojecki pozostał z biletem w ręku, zamyślony, wreszcie wsunął go do kieszeni i podniósł oczy na scenę. Patrzył uparcie na nią, czuła to przez cały akt, przy końcu zniknął z loży. Odetchnęła, pewna wygranej.