Przejdź do zawartości

Strona:Maria Rodziewiczówna - Czarny Bóg.djvu/287

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

śpiewała nie dla świata, ona nie o roli myślała, nie głos to był, tylko jej serce całe i dusza, streszczone w cudnej melodji Gounoda. Tłum tamował oddech, pieśń rosła, rosła nad ściany opery, nad orkiestrę, nad chóry. Duch jej śpiewał własny, pierwszy w życiu hymn miłości. Jej oczy, ogni i łez pełne, utonęły w jednem miejscu sali.
Samotnik, który tam siedział, przysłonił twarz dłonią; przez palce, z pod brwi patrzył na nią.
Co myślał w tej chwil, gdy najobojętniejszym brakło tchu, a grajkom z orkiestry mimowoli wysuwały się z rąk instrumenty?... On patrzył.
Pieśń rosła, potężniała, obejmując szałem, jak napój miłosny, pierś słuchaczy, teatr dyszał. Ze sceny rozlegał się duet Małgorzaty z Faustem i ostatnie słowa namiętnego, na nic niepomnego uczucia:

Je veux t’aimer et te chérir,
Parles encore, je t‘ appartiens,
Je t‘adore: pour toi je veux mourir
Pour toi je veux mourir!

I nagle sopran umilkł! Gretchen osunęła się bez sił w objęcia Fausta. Powstał ruch i zamieszanie na scenie, opuszczono śpiesznie kurtynę. W parę minut potem dyrektor ukazał się na scenie z oznajmieniem, że z powodu niezdrowia primadonny opera nie będzie dziś skończona.
Samotnika w loży już nie było. Gdy po długiem omdleniu artystka otworzyła oczy, ujrzała się w swoim saloniku i, zamiast Chojeckiego, spostrzegła nad sobą uśmiechniętą twarz doktora.