Strona:Maria Rodziewiczówna - Czarny Bóg.djvu/277

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

wiadał żywo, żartował, uśmiechał się nawet. Nie poznawała go.
Ten obdarty, chudy, niezgrabny chłopak, niegrzeczny, brutal prawie, wyrósł na światowego mężczyznę. Ha, i jemu życie kantów przycięło. Żartobliwa, poufna gawędka nie zbliżała jednak Chojeckiego do małżeństwa z hrabianką P. — przyznawał to sobie w duchu, ale cóż było robić! Trudno przypiąć rozwód do wesołych anegdot, lub wyrwać się z nim, jak Filip z Konopi. Namyślał się markotnie, co z tym fantem zrobić, dopóki fertyczna pokojówka nie wetknęła swej szykownej figurki do buduaru.
— Modniarka przyszła — ogłosiła.
Było to dla gościa hasło do odwrotu. Henia wstała z żalem prawie.
— Affaire d‘état! — zaśmiała się, podając mu swą śliczną rączkę na pożegnanie.
Dotknął jej zlekka.
— Pani mi pozwoli przyjść jeszcze raz do siebie — rzekł zakłopotany — mam ważny interes. Dla niego przyjechałem do Paryża.
— Interes? — powtórzyła zdziwiona. — C‘est curieux. Jutro nie śpiewam i czekam pana o szóstej na polską herbatę. Au revoir zatem.
Skłonił się. Czerwona, aksamitna portjera zapadła za nim, Heni oczy poszły w tym kierunku. Można przysiąc, że myślała, jakiegoby to dało się spłatać figla temu pysznemu Polakowi, spokojnemu, a zimnemu jak posąg. Nie wiedziała jeszcze, że on jej spłatał figla gorszego, niż jej