Przejdź do zawartości

Strona:Maria Rodziewiczówna - Czarny Bóg.djvu/254

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

— Pamiętam doskonale.
— No, to i w drogę. Będę dopiero spokojny, gdy cię zobaczę odjeżdżającego w tamtą stronę.
Stary dobył srebrną cebulę z kieszeni i zlustrował godzinę z zegarkiem młodzieńca.
— I mnie już czas w drogę. Rozjedziemy się przy bramie.
Chłopak zabrał śpiesznie trochę rzeczy i, naglony przez starego, opuścił izdebkę.
Na dole zastali dorożkę z kufrem emeryta, czekającą na pasażera.
— Pan na długo jedzie? — zagadnął Chojecki, pomagając nu wsiąść.
— Nie wiem. Chcę sobie kupić w Turcji tabaki — odparł, uśmiechając się filuternie. — A nie zapomnij o molach! — krzyczał już ze środka ulicy, zapominając o możliwem podsłuchaniu. — Trzeba codzień opatrywać, i trzepać, i kropić, i wietrzyć!...
Turkot zagłuszył resztę poleceń. Chojecki powlókł się na swe nowe locum.
Poomacku znalazł schody, a potem drzwi, następnie zgięty klucz. Na pierwszym kroku potknął się o coś i upadł jak długi. Wstał, mrucząc niechętnie.
— Mogą mnie sąsiedzi wziąć za rzezimieszka — myślał.
Ale sąsiadów, szczęściem, nie było. Emeryt z synowicą zajmował całe pierwsze piętro niewielkiej kamienicy, z widokiem na promenadę publiczną.