Przejdź do zawartości

Strona:Maria Rodziewiczówna - Czarny Bóg.djvu/242

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

wytnie ci orację, jak to źle, że jej tu niema. Zobaczysz, że on was jeszcze doprowadzi do pozbycia się narowów antymałżeńskich. No, patrzcie, jak on teraz zmyka! Ej, chłopcze, co ci tak pilno! Poczekaj, zaraz skończę.
Ale Chojecki nie był ciekawy końca, sądząc po początku.
Nie cierpiał drwin redaktora; jego szalone ożenienie się, im dalej się odsuwało w przeszłość, tem więcej zaczynało mu wyglądać na kapitalną niedorzeczność.
Wstydził się sam za siebie, gniewał się; zestawienie jego imienia z imieniem Heni irytowało go okropnie.
Gdy się jednak znalazł na ulicy, swobodny na resztę wieczora, nie zwabił go ani koncert, ani kawiarnia, nie poszedł szukać rozrywki, tylko ruszył wprost do starego dziwaka, ot tak, sam nie wiedząc dlaczego i poco, chyba dla spełnienia miłosiernego uczynku.
Zastał emeryta nad filiżanką herbaty, czytającego gazety.
— Ot, wiesz co? Dobrześ zrobił, przychodząc — zawołał poczciwina, całując go po ojcowsku; — chłodno na ulicy i za wiele kobiet, co? Uciekłeś do starego?... U mnie teraz cicho, odkądeś sobie wziął tę grzechotkę. Siądź, zaraz herbatki ci udzielę i pogawędzim trochę. Powiesz mi, co tam u Heni słychać, musisz mieć częste wieści, albo może mi dokończysz gazetę? To bardzo pouczająca lektura.