Przejdź do zawartości

Strona:Maria Rodziewiczówna - Czarny Bóg.djvu/220

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

Gdy się znalazł w karecie obok żony, pochylił głowę w dłonie, przymknął oczy i nie otworzył ust; ona nuciła, wedle zwyczaju, przez ząbki, wyglądając oknem.
— Mam pieniądze — rzekł nagle, jakby przypominając sobie tę ważną kwestję — stryj mi je dał wczoraj.
Wyjęła portmonetkę z torebki i podała młodemu człowiekowi czek do banku na pięć tysięcy rubli.
Wziął go z radością i widocznem rozradowaniem.
— Dziękuję — rzekł tylko.
— Nie koniec na tem. Przygotowałam panu do podpisu wiadomy dokument. Przeczytaj go pan.
Przebiegł oczyma podaną kartę i, nie mówiąc słowa, nakreślił przy końcu imię swe i nazwisko ołówkiem, na szybie karety.
— Czy to wszystko? — spytał, oddając cyrograf.
— Tak, dziękuję panu. Trzeba teraz dotrzymać zobowiązań.
— O to niech pani będzie spokojna.
— Ja nawet na scenie nie będę nosiła pańskiego nazwiska, nie jest melodyjne. Na afiszach i w teatrze będę Harriet. Nieprawdaż, że to dobrze wygląda?
— Zapewne. Wszak mi pani nie weźmie za złe, jeżeli zaraz po obiedzie się oddalę!
— O nie! Trafię wszakże sama do domu.