Przejdź do zawartości

Strona:Maria Rodziewiczówna - Czarny Bóg.djvu/200

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

— Dajże pokój. Nie mam czasu żartować z tobą. Czego chcesz?
— Powiedziałam już: męża!
— Coś ty? w malignie? Szukaj go sama. Dość się znajdzie, sądzę, amatorów na twój ładny pyszczek, bez mojej pomocy.
— Na tem właśnie polega cały interes. Mój mąż nie powinien mnie chcieć; niech mi wujaszek takiego wynajdzie. Może być ślepy, kulawy, niemy, garbaty, byle się zgodził na ślub natychmiast!
— Co to za heca! Sfiksowałaś do reszty!
— Nie ja, cóż znowu! ale mój opiekun i stryj jednocześnie.
— Nic nie rozumiem.
— Ach, jaki wujaszek niedomyślny! Mam wszakże głos potężny, dyrektor konserwatorjum przepowiada mi sławę europejską, ale nie tu, w tej mieścinie. Trzeba mi w świat, do Paryża, Londynu, que sais-je! Byłam pewna, że na pierwsze słowa stryj z wdzięcznością wyśle mnie, gdzie pieprz rośnie. Robiłam, co mogłam, by na to zasłużyć: przewracałam i łamałam meble, tłukłam talerze, wyrzucałam lub darłam niedoczytaną gazetę, uściełałam podłogę łupinami od orzechów. Nic nie pomogło. Ach, ci emeryci!
— Bardzo szanowni ludzie, moja droga! — przerwał redaktor. — Cóż dalej? Stryj ci nie pozwolił jechać?
— Owszem, ale pod warunkiem, bym zamąż poszła. Wówczas umywa sobie ręce od moich szaleństw, jak je raczy nazywać, wypłaca mi mój