Przejdź do zawartości

Strona:Maria Rodziewiczówna - Czahary.djvu/245

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

Kasjan się zamyślił, jastrzębie jego oczy poszły daleko po rzece, zmrużył je od blasku i rzekł:
— Ktoś płynie za Szczerbą — daleko.
Miron nawet nie spojrzał, tak był zajęty.
— Więc ja dach świeżą strzechą poszył i nawet szyby nowe wstawić kazał i myślę: będzie jakaś nowina. Skąd panience do głowy przyszedł dom w Ługach. Dla kogo? Poco?
— Jakieś łachy płyną, chyba do nas — mruknął Kasjan, zapatrzony w wodny szlak.
To zainteresowało wreszcie Mirona, począł też wypatrywać.
— A może panienka wraca?
— Kiedy dwie jakieś rabe na czółnie. Chłopy cudze z miasta widać. Niechno miną zakręt, to poznam.
Chwilę czekali, wreszcie Kasjan się zerwał.
— Dalibóg panienka i jakaś druga!
— A co? Ja mówił, że będzie nowina.
Wstali obadwa i poszli ku wybrzeżu, gdzie lądowano. Kasjan wyszczerzył zęby w radosnym uśmiechu i począł nawoływać z ochoty, Miron, wymusztrowany przez starego pana, wyprostował się po żołniersku i czekał. Czółno przybiło chłopi bystrem spojrzeniem objęli «cudzą», zdawali się węszyć, czy to sługa, czy pani, gość czy domownica.
Zośka wyskoczyła pierwsza, lekko i zwinnie, wygimnastykowana, nawykła; tamta wahała się,