Przejdź do zawartości

Strona:Maria Rodziewiczówna - Byli i będą.djvu/140

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

tem dojrzał.
— Nie, nie! Ja znam każdy jego krok i myśl. Zresztą mamy ideał korepetytora.
Podczas obiadu znagła wuj zagadał Stefana:
— Cóżeś taki zamyślony. Może już zakochany?
Chłopak istotnie daleki był myślą, więc się narazie stropił i zawahał.
— Zakochany? W kim wuju? — odparł.
— Tego nie wiem. Może w której z koleżanek z lekcji tańca?
— Tam niema mnie równych, same hrabianki.
— A dlaczegóż ci hrabianki nie równe?
— Bom tylko prosty szlachcic bez tytułu i majątku.
— Stefek, co ty wygadujesz? — zawołała pani Oktawja. — Przeze mnie jesteś wszystkim moim równy. Skądże ci takie fałszywe upokorzenia do głowy przychodzą!
— Kiedy ja się tem nie martwię, mamo, ani wstydzę. Ale wuj tak dziwnie spytał, ja tych lekcyj tańców nie lubię. Dobrze, że się skończą i cieszę się na naukę fechtunku.
— Do baletu jeszcze nie masz zamiłowania?
— Mon cher, ne l’agace pas te pauvre petit! — szepnęła matka błagalnie.
— Nie radzę mu takich gustów, póki jest u mnie i na moim koszcie! — rzekł surowo prezes.
Stefan spuścił głowę, zaczerwieniony. Jagodziński ośmielił się ująć za pupilem.
— Chyba nigdy tego kłopotu nie będzie z panem Stefanem, choćby się stał miljonerem.
Jednakże pani Oktawja wieczorem wzięła syna na spytki, nagadała mu mnóstwo morałów, przestrzegała i straszyła potępieniem.
Rezultatem tego było, że Stefan rzekł do Jagodzińskiego:
— Mama myśli, żem taki, jak Leoś i Alfred. Mama to mnie nic nie zna, nic, nic. Mama mnie nigdy nie