Przejdź do zawartości

Strona:Maria Rodziewiczówna - Barcikowscy.djvu/68

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

słuchał, najszaleńsze psoty płatał. Wszystkiem laski na nim pobił, bez skutku. Więc zaprzęgłem do roboty smarkacza, miał czternaście lat. Wyręczałem się nim, dawałem rozkazy, używałem do posyłek. I chłopak się ujeździł, uchodził, żem go nie poznawał, nastarczyć zajęcia nie było można. Miałbym z niego pociechę!
— Ale co? — zagadnęła pani Anna.
— Ano, umarł! — mruknął ponuro olbrzym.
— Pewnie wypadek.
— Nie. Tyfusu dostał, oboje! Córka została... on nie wytrzymał.
— Pan ma więcej dzieci?
— Nie, jedną córkę, najmłodszą. Ośm lat skończyła. Hoduje ją ciotka, bo i żona zmarła. Miałem pięcioro dzieci, matkę, żonę. Wszystkom pochował w Ładyniu.
— To już pan dawno tam służy?
— Już ośmnaście lat.
— Ale w Dyszni kto pozostał?
— Bratum oddał, bo dzielić się nie było czem. Jeszcze go często poratować trzeba, żeby się utrzymał. Chłopców ma, niech siedzą na ziemi. A pani więcej wnuków ma?
— Dwóch?! Starszy się uczy w Petersburgu i ten niecnota. Jest i dziewczynka, ośmiolatka. Drobiazg!
— Uchowa im pani Gródek, aż dorosną. Taki u pani ład i skład widać i słychać, że aż miło.
Uśmiechnęła się pani Anna, pochlebiona w swej dumie i pracy. Barcikowscy z Dyszni byli zwykle lekceważeni przez Gródeckich i ledwie się znali, ale ten podobał się pani Annie.