Przejdź do zawartości

Strona:Maria Rodziewiczówna - Barcikowscy.djvu/249

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

Iłowicz się zamyślił, młynka palcami kręcąc, wreszcie rzekł:
— Bo ty nie masz po co tam iść, ani do czego wracać. To są inni ludzie, i nie twoje wśród nich miejsce. To są polacy, a ty ruski. Trzymaj się swoich. Żebyś był jeszcze Gródka nie kupił, ale teraz?
Ręką machnął.
— Po coś ty tam lazł, po co? — mruknął.
— Wuj nie rozumie, że mi Gródka było szkoda, żeby w obce ręce przeszedł. Kupiłem dla syna, żeby gniazdo w rodzie zostało!
— Twój syn, ani do Gródka wróci, ani w nim nie zostanie. To żadna karyera gospodarstwo. Syn twego brata tamby siedział, ale twój nie.
— Więc ja i moje dzieci nie mamy kraju!
— A nie. Bo ciebie jutro mogą „przemieścić” do Taszkientu, a twoje dzieci tam osiądą, gdzie ich urząd powoła.
— Więc wuj dowodzi, że w Polsce będą zawsze tylko polacy, a ruski tam nie postanie. Ładne zasady.
— Będą albo ruscy, albo polacy. Zapewne ruscy, bo tamci przed siłą ustąpić muszą. Ale ani się połączą, ani się pogodzą, ani żaden ruski tam nie będzie nędzy cierpiał i ziemię orał, bo to marna karyera! Sam powiedz, wytrzymałbyś ty w majątku tam?
Wacław milczał. Spuścił głowę i ponuro patrzał w ziemię. Wreszcie wstał i sięgnął po czapkę i rękawiczki. Gorycz nieznośna dławiła go za gardło, męka, że przed nikim wyznać nie może, co mu brak, co cierpi.
— Pojadę tam za tydzień! — rzekł zmęczonym głosem. — Ogromnie jestem przepracowany,