Przejdź do zawartości

Strona:Maria Rodziewiczówna - Barcikowscy.djvu/214

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.



VII.

Pierwszych dni stycznia Filip przyjechał do Tuły z pieniędzmi dla brata.
Ciężki to był grosz, pożyczony w banku, na majątek już bezmiernie obciążony. To też nie wesołe myśli towarzyszyły Filipowi w tej drodze. Rachował i rachował, nie mogąc w żaden sposób braków zapełnić, lub wynaleźć źródła nowych dochodów.
Gdy stanął na miejscu, ulokował się w hotelu, przenocował i nazajutrz bardzo rano poszedł do brata. Dom cały spał, ale Wacław już pracował w gabinecie przed wyjściem do sądu. Na widok brata ucieszył się widocznie i z wyciągniętemi ramionami szedł ku niemu. Ale już w pół drogi ręce mu opadły, twarz stężała i powitał głucho.
— Ależ to niespodzianka. Ty tutaj!
— Powinienem był się stawić wczoraj. Czyś się mnie nie spodziewał. Przyjechałem z pieniędzmi.
— Ach, tak. To termin. Siadajże, proszę. Zaraz każę podać herbaty. Okrutny mróz.
— Okrutny. Już chyba i Sybir nie zimniejszy. A u nas zima nadzwyczaj lekka. Orać można.