Strona:Maria Rodziewiczówna - Błękitni.djvu/94

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

— Musiał niegdyś książę ciężko zadrasnąć matkę — rzekła, zniżając głos i patrząc mu w oczy.
— Skąd ten wniosek, księżno? — zagadnął z uśmiechem.
— Ze sposobu jej obejścia się. Alfreda traktowała o wiele łaskawiej.
— To bardzo naturalne. Matka ma mnie dziś za intruza. Alfred był jej dumą i chlubą. Nie grzebie się chętnie swych nadziei, swego dzieła, a na niespodziewanego dziedzica nie patrzy się mile. Alfreda matka kochała. Był jej pierworodnym, urósł pod jej wpływem, urobiła go jak chciała. Lęka się, czy we mnie, nieprzygotowanym i starym, znajdzie podatny dla swej woli materjał. Lęka się i nie wierzy.
— Czy słusznie?
— Nie wiem, księżno. Jestem przygotowany do wszelkich możliwych ustępstw.
— Możliwych? A zatem książę przypuszcza niemożliwe?
— Nie przypuszczam, rachując na jej takt i rozum.
— To nie odpowiedź, to tylko zręczna gra słów. Ja pytam: czy jest rzecz, w której książę na matki «tak» odpowiedziałby: — «nie!»
— Przypuszczam księżno: ale jestem pewien, że to przypuszczeniem zostanie.
— Bo?
— Bo matka jest na tyle dumną, iż się na to «nie», nie narazi.
— Ja myślę, że ona nie rozumie oporu jej woli. Alfred jej słuchał ślepo. Więc też nigdy nie zadawałam sobie trudu żądania czegokolwiek od niego. Załatwiałam to przez matkę i umiem sobie z nią dać