Przejdź do zawartości

Strona:Maria Rodziewiczówna - Błękitni.djvu/78

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

postronki, autografy, księga dla gości, altana, wszystko z komfortem i względnością dla zwiedzających. A tu nikt mnie nawet nie objaśni, kto to Sumorok.
— A! przepraszam ciotkę, ja to wiem. Sumorok, jest to szlachciura, władający od dwóch wieków nieprawnie enklawą naszą.
— Co to jest enklawa?
— Ten oto pas gruntu na lewo, wąski na pół wiorsty, długi na trzy mile, dzielący najhaniebniej holszańskie pola. Tam pod moim lasem widać dworek szlachcica.
— A kiedyż mówisz, że on się powiesił?
— Jego czterech przodków zapewne! Zresztą nie wiem, co się z procesem dzieje. Może tam już nikt nie siedzi.
— Nie jesteś ciekawy?
— Nie, ciotko; ale mogę kazać podać sobie wszystkie akta procesu od plenipotenta. Zrobią z tego wyciąg w zarządzie i jeśli ciotkę ta sprawa zajmuje, będzie można ją odczytać.
— Naturalnie, że mię to zajmuje! Pomyśl-no, cztery samobójstwa! To śliczne!
— Będę tedy służył streszczeniem.
— Księżno Idaljo, a gdzież ta róża? Zgubiona?
— Prawdopodobnie! — wycedziła wdowa.
Świdrujące oczka panny Lawinji latały z niej na Leona — oboje ani mrugnęli.
— Hm, hm! — zamruczała, trzęsąc głową.
Kawalkada jechała dalej, minęła folwark, dobiegła wreszcie wsi czarnej, świeżo spalonej.
— Ach! tośmy to widzieli któregoś wieczora! Pamiętacie tę łunę za lasem? Ach, jakież to straszne!