Przejdź do zawartości

Strona:Maria Rodziewiczówna - Błękitni.djvu/74

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

i jadąc w milczeniu, głaskała jedwabistą grzywę wierzchowca, patrząc obojętnie na drogę.
Blisko tej pary, jak psotny chochlik uwijała się księżniczka Lawinja.
Ta, niepomna lat i powagi, wybrała sobie najswawolniejszego wierzchowca, harcowała, wpadając między pary, mieszając się do rozmów, drażniąc ludzi i konie.
Maszkowski, ilekroć próbował zbliżyć się do Izy, spotykał ciotkę drwiącą w żywe oczy; księżna Idalja, gdy tylko zniżała głos, by wyraz jaki posłyszał sam książę Lew, słyszała tenże wyraz powtórzony przez bezczelną starą pannę, z tysiącem komentarzy.
Dokuczanie było żywiołem księżniczki Lawinji; bawiły ją złe spojrzenia Maszkowskiego i mars na czole pięknej pani, a gniewał niesłychanie spokój siostrzeńca.
Kawalkada zjechała z góry, minęła miasteczko, rzekę, wnurzyła się w las, przecięty błotami i strumykami.
Raptem Maszkowski obejrzał się tu i tam.
— Zdaje mi się, że jedziemy śladem biednego Alfreda — zawołał. — Książę Leonie, co się stało z tą klaczą?
Książę machinalnie ściągnął cugle i spojrzał na bratową.
— Przepraszam, może zawrócimy? — rzekł zcicha.
— Dlaczego? Nie jestem wcale nerwową! Owszem, ciekawam zobaczyć miejsce wypadku.
— I ja też — wtrąciła księżniczka Lawinja. — Lubię takie miejsca samobójstw i mordów!