Strona:Maria Rodziewiczówna - Błękitni.djvu/295

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

— Podobno. Przynajmniej ludzie piszczą przed zimą.
— A ten z Czartomla był szwagrem Butnera?
— Tak się okazuje.
— A kasjer jest jego zięciem?
— Bardzo być może, bom tę młodą parę często spotykał razem na spacerach.
— Zatem ja — byłem — głupcem!
— Książę nie myślał o interesach i dobrach.
— A pan mnie ostrzegł raz i tegom nie usłuchał — rzekł ponuro Leon.
— Stało się; nie myślmy o tem, co minęło. Ja tę myśl precz odganiam; niech książę uczyni podobnież. Naprzód patrzeć i myśleć. Życie jeszcze przed księciem.
— Nie dam rady! Nie wiem od czego zacząć jutro — poskarżył się Leon desperacko.
— Jutro trzeba mniej więcej obrachować, na ile te ptaszki okradły księcia; potem zebrać całą administrację i rozejrzeć się w ich czynnościach; potem popłacić rachunki; potem zlustrować osobiście wszystkie folwarki; a potem, potem — ciągle czynić, czynić i czynić dobrze aż do śmierci.
Grzymała był znowu sobą. Już swego nie pamiętał; już, co sam przeżył i wycierpiał, wtłoczył w głąb duszy, przejęty był troską księcia, jak własną.
— A z tem co zrobić? — spytał Leon, wskazując prośby.
— To załatwimy dzisiaj. To czekać nie powinno.
Książę za każdem słowem nabierał otuchy. Jakiś wicher go porywał i niósł. Teraz zdawało mu się wszystko łatwem i dostępnem. Chciał zaraz posyłać