Przejdź do zawartości

Strona:Maria Rodziewiczówna - Błękitni.djvu/291

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

wzrokiem oblał się raz pierwszy w życiu purpurą wstydu.
— Profesorze, zagadki tej ja niemam mocy rozwiązać, bo sam próżnowałem całe życie.
Stary głową potrząsnął, jakby tę myśl, do roboty swej nie należącą, chciał z niej wyrzucić. Nie uważał na odpowiedź i sam do siebie zamruczał:
— Nawet i mszyca leniwa swoje robi. Hm, hm!
Potem schylił się nad rękopisem i oniemiał.
Książę zerwał się z miejsca i poszedł wprost do biura. Od czasu swej choroby nie odbył żadnej sesji; teraz chciał pracować.
— Siła, zawołać Butnera! — rozkazał.
Siła machinalnie ku drzwiom się zwrócił, ale wczas się opamiętał, że za daleko było.
— Miłościwy kniaziu, niema jego! — odparł.
— Gdzież jest?
— Tegoż tygodnia, co kniaź jasny zachorował, Niemiec wyjechał. Mówią, że do swoich... Córkę wydaje zamąż... i mówią, że chyba nie wróci, bo dziesięć koni zabrał, a ludziom opłaty zalegają od pół roku. Szli tutaj raz na skargę, aleśmy ich wygnali.
— Zastępuje go przecie ktoś.
— Nikt; obiecał za tydzień wrócić.
— Jest zatem kasjer?
— Ten-ci jego zięć. Razem pojechali.
— A plenipotent także pojechał?
— Ten jest, ale onegdaj do gubernji pojechał, bo oną sprawę mają sądzić o rozerwanie huty w Czartomlu.
Książę patrzał na hajduka osłupiały. Uczuł się wobec tych wieści najzupełniej bezradnym i chwilę milczał, nic wiedząc co czynić i rozkazać.