Strona:Maria Rodziewiczówna - Błękitni.djvu/287

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

— Kniaź nie w porę trafił z wizytą.
— I na pogrzeb się spóźnił i gospodarza nie zastał.
— Toż mówili, że umiera.
— A może co kupić chce.
Nie zważał na nic. Wszedł na ganek. Urzędnik go znał, powstał i ukłonił się. Dłużnik zdjął nawet jarmułkę. Tłum zaczął się cisnąć, żeby zobaczyć, co to będzie. Nie zaszło jednak nic osobliwego. Książę stanął przed stołem i nie wdając się w żadne gawędy, dobył z kieszeni pugilares, na którego widok szmer zachwytu przeszedł po tłumie i odkryły się głowy co do jednej.
— Ile wynosi wasza należność? — spytał żyda.
— Trzy weksle na ośm tysięcy rubli, najjaśniejszy kniaziu.
— A koszta sądowe? — zwrócił się do urzędnika.
— Trzysta rubli.
— Oto są.
Gorączkowo, jakby każda sekunda mu ciężyła, począł wyrzucać na stół pieniądze. Tłum począł się cofać, hucząc i szumiąc. Czynił wrażenie sępów, spłoszonych i odchodzących niechętnie od spodziewanego żeru, którego wonią pasły się już i rozkoszowały, a który mocniejszy porwał. Czeladź Grzymały, przyglądając się z boku legalnemu rabunkowi mienia swego chlebodawcy, przy tym nagłym zwrocie akcji cisnęła się naprzód do bydląt, do koni, a najśmielszy stangret przystąpił do urzędnika i spytał:
— To już znowu nasze? Możemy zabierać?
— Możecie.
Książę zajęty formalnościami urzędowemi, głowę podniósł.