Przejdź do zawartości

Strona:Maria Konopnicka - Nowele (1897).djvu/99

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

Chłopak się bez budzenia porywał ze snu, choć matka jeszcze spała; obchodził podwórko, sieczkę rznął, poił bydło, zasypywał obrok, okrywał kartofle, naprawiał płoty, a kiedy dzień był dżdżysty, młócił choć po ćwiartce.
We wszystkich tych czynnościach mimowoli naśladował ojca. Rys po rysie, dzwięk po dźwięku, odtwarza mu się w myśli posiać tatusia, jego mowa, jego ruchy, jego uzwyczajenia. Tak samo się więc przygarbiał, tak samo ręce w rękawy zasuwał, tak samo głowę między ramiona tulił, tak samo włosy na czoło zapuszczał i pochmurowato patrzył. Nieraz też matka aż stanęła z dziwu, kiedy ją chłopak tak samo, jak nieboszczyk, upominał, żeby ognia do komory między pakuły nie nosić.
We wsi przyzwyczajono się do tego porządku rzeczy. «Kiej poradzi, niech robi!» — taka była ostateczna decyzya gromady. Nie pomógł nikt, to prawda; ale też nikt nie bronił. Kumoszki tylko uspokoić się nie mogły.
Przez to zabranie się Stacha do roboty, odwlekała się sprawa rajenia wdowie parobka, któryby potem i gospodarzem mógł być.
Potem... Teraz, po krótkim zapuście post był, i o swataniu dopiero koło żniw można było myśleć. Mimo to nie ustawały szepty i narady. Prawda, że grunt na chłopca w «tabeli» szedł, jako że poojcowy całkiem w sobie był, nie matczyn; ale co tam kto jeszcze tyla czasu naprzód wiedzieć może? Niech ta so-