Przejdź do zawartości

Strona:Maria Konopnicka - Nowele (1897).djvu/80

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

koła, które go porywało niemal. Rękawy katanki osunęły mu się głęboko, ukazując ręce chude i cienkie.
Nie na ręce te przecież patrzyła wdowa; zdumiała ją śmiałość chłopaka, który wczoraj jeszcze fartucha jej się trzymał, a dziś takich rogów dostał.
— Co ty?.. — zaczęła i urwała zaraz. Właściwie nie była pewną, czy się to na dobre, czy na złe obróci; nie wiedziała, czy parobka zaraz brać, czy robót w polu czekać. Nie takież to bogactwo, choć i na pięciu morgach, żeby zimą parobka rządzić; podatek duży, na kartoflach, co zbędą, wieprzka uchowaćby warto. Zaraz też sobie miarkować zaczęła, że jużci prawda, jużci chłopczysko sieczki narznąć narznie, bydlątka obrządzi; jużciby się z kwartał przechynął, choćby i mniej, nimby chłopa do pola trza, juściby i do miski jedną gębą mniej było.
Do kulasa też, który się i sam, i przez kumy stręczył, wielce ją nie ciągnęło; o innym pomyślenia też jeszcze nie miała, na kopanie chyba...
Że jednak nie mogła tak sobie do razu wszystkiego rozebrać, westchnęła tedy ciężko, i kiwając miłosiernie głową, na nowo oczy wycierać zaczęła.
— A i cóż ty, chudziaszku, za radę tylej robocie dasz? — przemówiła zawodzącym głosem. A toć mi się na nic zmożesz!...
— Już wy się nie frasujcie! — odrzucił niecierpliwie chłopiec.
— Tera dwoje bydła, tera sieczki raz na raz trza...