Przejdź do zawartości

Strona:Maria Konopnicka - Nowele (1897).djvu/42

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

A tu ta ordynarna praczka jak nie rozpuści na całą sień głosu:
— Pani Brońska! Pani Brońska! Niech-no pani wyjdzie! Interes tu do pani jest! Ma tu pani gościa!...
Krzyczy, jakby się paliło! Zaraz oto ktoś drzwi w korytarzu otwiera, głowę wytyka i słucha.... Jak to nie potrzeba mówić, proszę pani, między taką hołotą! A baba też w te pędy:
— Niech będzie pochwalony! A cóż się to jejmość przed znajomemi zamyka?...
Tak matka do mnie:
— Puść, córko!
I ręką mnie za ramię. Zatrzęsłam się cała...
— Mamo! — mówię. — Jeśli mamie życie moje miłe, niech mama ode drzwi odejdzie i nie mówi nic!
A matka:
— Co ty, córko? W areszcie matkę trzymać chcesz? Z ludźmi się rozmówić nie dasz?
A tu już słyszę tumult się w korytarzu robi. Więc prawie od przytomności odchodząc, mówię:
— Mamo! Na imię Boskie mamę zaklinam, niech mama od drzwi odejdzie!
A matka z krzykiem:
— To ty odejdź! Ty odejdź, córko!
I szarpnęła mnie za ramię. A we mnie, proszę pani, w tej chwili cały ogień zgasł. Poczułam tylko jakąś wielką a zimną moc w sobie. Ot, jakby mi się serce w kawał lodu obróciło nagle.
— Nie, mamo! — mówię. — Nie odejdę od tego