Przejdź do zawartości

Strona:Maria Konopnicka - Nowele (1897).djvu/304

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

Na oko widać było, że siedzi już najmniej cztery, pięć lat może. Musiała to być jednak organizacya wyjątkowo silna, gdyż prosty dotąd i sztywny kark unosił wysoko nad inne jego ogoloną i czarniawą głowę.
W tej chwili więzień był pochylony nieco ku sztachetom; szeroko rozwarte nozdrza zdawały się wietrzyć powiew ulicy z niepohamowaną żądzą, na szyi pulsowały grube, napięte żyły, a w półotwartych ustach widać było zęby drobne, ostre i niezwykle białe. Jedną z rąk usunął za kubrak i koszulę na pierś, jakby chciał poczuć ciało żywe, albo też przygnieść garścią serce wstrząsane silnem, głuchem biciem.
Drugą rękę wparł między sztachety, aby się łatwiej utrzymać na kabłąkowatych, widocznie w tej chwili drżących nogach.
Baczniejszy spostrzegacz poznałby z łatwością, że więzień przebywa ten punkt krytyczny, w którym cierpienie nie przełamało woli i energii, staje się na dłużej wprost nieznośnem, niemożliwem. Potąd — a nie dalej — krzyczy coś w ludzkiej istocie, która doszła do takiego krytycznego punktu; a prawodawstwo kryminalne nigdy dość szeroko uwzględnić, nigdy dość bacznie rozpoznawać nie może tego momentu psychicznego.
Oparty o sztachety i wychylony z jakąś drapieżną pożądliwością na podwórze, więzień znany był powszechnie pod nazwą Cygana.
Cyganem zwali go towarzysze, strażnicy, kancelarya, nawet w księdze, gdzie zapisywano zarobki, figu-