Strona:Maria Konopnicka - Nowele (1897).djvu/224

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

przezwali «Kapela», bo jeden z nich gwizdał, a drugi na tornistrze basa mu dodawał. Kiedy oczy przymknę, widzę jeszcze ich wyciągnięte, cienkie, bose nogi, jak nie pytając czy żwir, czy piasek, maszerują ze szkoły z tą muzyką przenikliwą, od której w uszach darło. I widzę ich wielkie czapy watowane na lnianych, krótko postrzyżonych włosach, i to poważne spojrzenie modrych oczu, kiedy nam powiadali gdzie idą. Bo zawsze gdzieś szli. To szli «za morze», po takie miecze, co sto łbów odrazu tną; to szli «za góry», po taką wodę, co umarli od niej wstają; to szli «na wojnę», na taką wojnę, co jeden zginąć miał, a drugi zostać, i wtedy się najmocniej trzymali za szyje. Nie wiedzieli tylko, co którego spotkać ma: śmierć czy życie, a że obaj sławnie zginąć chcieli, więc co pauza ciągnęli węzełki, i coś ucho między nich puścił, zawsze koło tego gadanie jakieś było, bo ustąpić żaden nie chciał.
Dopiero coś przed samem Bożem Ciałem zdecydowali, że obaj zginą, i tak nastał spokój między nimi.
Porzucili już nawet chodzenie «za morze», a także chodzenie «za góry,» i ciągle już potem «na wojnę» tylko szli, mało się co nawet bryczkom i wózkom ustępując z drogi, jako że już raz kozie śmierć, kiedy i tak obaj zginąć mieli.
Ale Ignac! Jak mogłem o Ignacu zapomnieć! Ignac Słonecznik, vel Jaga! Jak żyję nie widziałem chłopca, któryby się tak długo w słońce patrzeć mógł. Ten miał oczy! Choćby w południe samo, zwracał je