Przejdź do zawartości

Strona:Maria Konopnicka - Nowele (1897).djvu/115

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

krzywą raz jeszcze przeorał, a kiedy i drugą na niej niezgorzej położył, uspokoił się stary i znów za kolana podjęty i w rękę ucałowany, drogą swoją poszedł.
Do orki wszakże nie tylko nauki, ale i siły trzeba. Nie mógł jej ciężki, choć i na pięciu morgach, przednówek, Stachowi dać, a choroba też robiła swoje. Kilka miesięcy zaledwie upłynęło od chwili, kiedy za pochowem tatusia bieżał, a odmienił się w sobie tak, jakby lata przeszły. Wyciągnął się, wychudł, zcieńczał, jak ta trzcina jeziorna, za wiatrem się chwiejąca, oczy mu wpadły, pochyliły się plecy, mowa stała się powolna i głucha. Cały dzień w kościach zimno czuł, choć rzadko zdejmował sukmankę zimową, i dopiero pod wieczór twarz mu się zapalała: oczy błyszczały ogniem. Skarżyć się tam szczególniej, to się i nie skarżył; czasem tylko w nocy stękał zcicha; a kiedy matka pytała, czy go co boli. — «Aj boli, mamo, w piersiach boli...» — mówił dyszącym głosem — i koniec.
Jakoś w niedzielę, zaczepił Szafarzową Domin.
— Źle coś z chłopakiem waszym, — rzekł jej. — Na księżą oborę patrzy!...
Idący z matką do kościoła Stacho poczerwieniał nagle, oczy mu zamigotały, jakby kto przed nim zapaloną świecę przesunął zblizka.
Wdowa westchnęła z rezygnacyą:
— A i cóż mu ta poradzi! Takie to już chuderlawe. Zjeść zje, wypić wypije, a nic nie znać po nim. Cóż mu ta już robić, kiej taka mizerota!
Istotnie, cóż było robić? Zjeść zjadł, wypić wy-