Strona:Maria Konopnicka - Na drodze.djvu/65

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

Patrzyłam na nią z najżywszem zajęciem. Po chwili znów mówić zaczęła.
— A pluńże w garść, Antek, a chwyćże się żywo siekiery... Jak żyd siągi ustawi, to i o trzy mile zarobku nie uświadczysz, a tu chleba trza dla tego dzieciszczka...
— Magosię frybra trzęsie... Ostawiłbyś jej ociec, nowy kożuch, abo co... toć się i tak przy robocie zagrzejesz... Hu!... zimno!... Hu!...
Ścisnęła ramiona i zaczęła szczękać zębami. Naraz puściła z rąk kolana, jakby się podnieść chciała.
— Wstawaj Antek, — przemówiła zmienionym, ostrym głosem. — Wstawaj! Nie ligaj w boru, bo cię tam mróz na nic przeweźmie... Wstawaj Antek! A dyć ci przez to stare kożuszysko ino ten wiatr furkocze. O czczym duchu chłopisko... Dalej! wstawaj!...
Porwała się na nogi.
— O la Boga! — krzyknęła — O la Boga reta. A kładźcież go wedle komina... Lekuśko... Lekuśko... A dyć go trzymajta!... Jezu Marya!... Ani w nim duchu!
Załamała ręce nad głową.
— Bodajże ciebie, sosno, piorun spalił, zanim mój Antek pod tobą się układł... A bodaj ciebie próchno stoczyło... A bodajś wisielca na