Strona:Maria Konopnicka - Na drodze.djvu/222

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

A „handel“ to już tak do nas przywykł, że czy go kto wołał, czy nie wołał, codzień choć przez drzwi zajrzał. Już nawet Hultaj, pies stróża, nie szczekał na niego. Po szafie kupił od nas „handel“ cztery na orzech bejcowane krzesła, cośmy na nich do obiadu siadali. Przy tych krzesłach tośmy mieli uciechę, bo „handel“ nie mógł więcej wziąć sam jak dwa, a drugie dwa samiśmy nieśli aż na Ordynackie.
Na głowach my z niemi paradowali samym środkiem ulicy, a Felek tak wrzeszczał: „na bok! na bok!“ że aż dorożki stawały. „Handla“ zostawiliśmy za sobą het precz, choć żydzisko pędziło za nami, krzycząc, żeśmy rozbójniki, szwarcjury i inne tam takie żydowskie wymysły. Dopieroż na Ordynackiem dalej bębnić w stołki. Pozlatywali się ludzie, myśleli że to „sztuki“; aż przecie nas „handel“ dopadł i chwyciwszy się za brodę na ono zbiegowisko przy stołkach, trzygroszniak nam dał, żebyśmy sobie poszli.
Tak nam ta wyprawa zasmakowała, żeśmy się tylko pytali, co trzeba wynosić.
Szczególniej Felek coraz miał nowe pomysły. Jak tylko wrócił z ochrony, zaraz ręce za