Strona:Maria Konopnicka - Na drodze.djvu/181

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

Nazajutrz rano uliczka obudziła się cicha, jak zwykle, i jak zwykle spokojna. Mendel Gdański od wczesnego ranka stał w skórzanym fartuchu przy swoim warsztacie. Wielkie jego nożyce zgrzytały po papierze zapalczywie, twardo, śruba prasy piszczała dociskana do ostatniego kręga, nóż wązki, długi błyskał pod ranne słońce zużytą swą klingą, skrawki papieru padały z szelestem na prawą i na lewą stronę. Stary introligator pracował gorączkowo, żarliwie; na jego zwiędłej, głęboko zbrużdżonej twarzy znać było noc niespaną. Gdy przecież wypił lichą kawę, którą mu sąsiadka w dużym fajansowym imbryku przyniosła, raźniej mu się jakoś na sercu zrobiło, nałożył krótką fajeczkę, zapalił i poszedł budzić wnuka.
Chłopak zaspał dziś jakoś. Długo w noc na posłaniu rzucał się, jak ryba, a teraz spał snem głębokim, cichym. Cienki promień słońca, wpadający do alkowy przez otwór ponsowef firanki, kładł mu się na oczach, na ustach, na wątłych, odkrytych piersiach; to znów w ciemnych miękich włosach i w długich spuszczonych rzęsach zapalał złoto-brunatne, migotliwe płomyki.
Stary patrzył się z lubością na dziecko.