Strona:Maria Konopnicka - Ludzie i rzeczy.djvu/405

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

Niekiedy w takiej firmowej pracowni spostrzegasz w kącie gdzieś zapomniane, zapylone płótno, na które patrzysz chciwie, mimo że sam artysta wzrok od niego odwraca.
Co to jest?
To kawałek młodości jego, cząstka duszy z owych czasów, kiedy mu się jeszcze nie kłaniali skontraktowani nabywcy obrazów, kiedy tworzył pod tchnieniem własnego porywu, temperamentu i niczem niekrępowanej swobody, kiedy nie był jeszcze mistrzem tego lub owego szablonu.
Zdarza się wszakże, iż po takie leżące w kącie płótno artysta sięga sam z pobłażliwym uśmiechem. On ci je pokazał, jako punkt zgubiony het precz w dalekiej przestrzeni, od którego, patrz, do jakiej dobiegł mety!
Ale raz wziąwszy je w ręce, zapomina o tobie i sam się w nie wpatruje. O czem myśli? Oblicza on może, ile kosztował go patent na firmę pierwszej, albo drugiej gildyi.
Powiedział ktoś, że do świątyni sławy każdy wejść może. Tylko razem z kaloszami i parasolem zostawić należy u drzwi, jako „entrée”, — drobnostkę — życie. Ale i do świątyni wziętości otwarta wszystkim droga; zostawia się tylko u drzwi — niezależność.
Jeżeli spojrzenie, na obraz ów zwrócone, zamgli się tęskną rzewnością, jeśli chłodny uśmiech ust przybierze wyraz oczarowania, „firma” nie jest dość solidną, a w pracowni dziś,