Strona:Marcel Proust - Wpsc01 - W stronę Swanna 02.djvu/85

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

stać na własnem i próbować przypominać sobie swoje wieże. Niebawem, ich kontury i ich słoneczne ściany rozdarły się, jakgdyby były czemś w rodzaju kory; coś z tego co mi w nich było zakryte objawiło mi się; uczułem myśl, która nie istniała dla mnie chwilę przedtem, skrystalizowaną w słowach w mojej głowie. Rozkosz, którą dał mi przed chwilą widok tych wież, wzmogła się tak, że, jakby w upojeniu nie mogłem już myśleć o niczem innem. Byliśmy już daleko od Martinville, kiedy, odwracając głowę, ujrzałem je na nowo, tym razem całkiem czarne, bo słońce tymczasem zaszło. Chwilami na zakrętach chowały mi się; potem ukazały się ostatni raz, — w końcu nie ujrzałem ich więcej.
Nie uświadamiałem sobie, że to, co było ukryte z wieżami w Martinville, musi być czemś pokrewnem pięknemu zdaniu, skoro objawiło mi się w postaci słów, które mi sprawiły przyjemność; ale poprosiłem doktora o papier i ołówek; poczem, aby ulżyć sumieniu i poddać się swemu zachwytowi, ułożyłem, mimo wstrząsów powozu, następujący drobiazg. Odnalazłem go później, i niewiele potrzebowałem w nim zmienić:
„Samotne, wyrastające z równiny i jakby zgubione w pustce, wznosiły się ku niebu dwie kościelne wieże w Martinville. Niebawem ujrzeliśmy ich trzy: stając nawprost nich śmiałym zwrotem, przy-

81