Strona:Marcel Proust - Wpsc01 - W stronę Swanna 02.djvu/30

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

i które w moich oczach ojciec przerywał laską, niemogąc zmienić ich kierunku.
Czasami przez popołudniowe niebo przechodził księżyc, biały jak chmura, dyskretny, bez blasku, niby aktorka, która nie gra w tej chwili i która w zwykłej sukni patrzy z loży przez chwilę na swoich kolegów, chowając się w cień, nie chcąc zwracać na siebie uwagi. Lubiłem odnajdywać jego wizerunek na obrazach i w książkach, ale — przynajmniej w pierwszych latach, zanim Bloch przyzwyczaił moje oczy i myśl do subtelniejszych harmonij — owe dzieła sztuki były bardzo różne od tych, w których księżyc wydałby mi się piękny dziś, a w których nie byłbym go poznał wówczas. Była to naprzykład jakaś powieść Saintine, jakiś pejzaż Gleyre’a, gdzie księżyc rysuje wyraźnie na niebie srebrny sierp, owe produkty — jak moje własne ówczesne wrażenia — naiwne i banalne. Gust mój ówczesny gorszył siostry mojej babki. Były przekonane, że dzieciom trzeba dawać zawczasu te dzieła sztuki, które, doszedłszy do wieku rozeznania, człowiek ma podziwiać ostatecznie, i że dowodem smaku jest poznać się na nich odrazu. Widocznie wyobrażały sobie, że zalety estetyczne są jak przedmioty materjalne, które otwarte oko musi spostrzec, nie potrzebując wyhodować powoli we własnem sercu ich odpowiedników.

26