Strona:Marcel Proust - Wpsc01 - W stronę Swanna 02.djvu/234

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

siadów. Pieścił ją, grzał się o nią; czuł jakby jakąś omdlałość, poddawał się lekkiemu, dotąd nieznanemu drżeniu, które łechtało jego kark i nos, kiedy równocześnie przyszpilał do klapy fraka kwiat tuberozy. Czując się cierpiący i smutny od jakiegoś czasu — zwłaszcza od czasu gdy Odeta wprowadziła Forcheville’a do Verdurinów — Swann byłby rad wypocząć trochę na wsi. Ale, kiedy Odeta była w Paryżu, nie miałby siły opuścić miasta ani na jeden dzień. Czas był ciepły, były to najpiękniejsze dni wiosny. I kiedy Swann przebywał kamienne miasto, spiesząc do jakiegoś zamkniętego pałacu, wciąż miał przed oczami swój park w pobliżu Combray, gdzie, niedochodząc do grządek szparagów, dzięki wiatrowi od Méséglise, można było, począwszy od czwartej, kosztować w altance tyleż chłodu co nad brzegiem stawu okolonego gladjolusami i niezapominajkami, i gdzie, kiedy jadł obiad, stroiły stół porzeczki i róże, splecione ręką ogrodnika.
Po obiedzie, jeśli spotkanie w Lasku lub w Saint-Cloud wypadało wcześnie, Swann, ledwie wstawszy od stołu, opuszczał towarzystwo tak nagle — zwłaszcza jeżeli deszcz groził tem iż „wierni” wcześniej się rozejdą — że raz księżna des Laumes (jadało się u niej późno, i Swann pożegnał się przed kawą, aby spieszyć do Verdurinów) rzekła:
— Doprawdy, gdyby Swann miał o trzydzieści lat

230