Strona:Marcel Proust - Wpsc01 - W stronę Swanna 02.djvu/127

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

— Co oni się tam tak chichoczą, ci dobrzy ludzie! Mam wrażenie, że wam nie grozi melancholja w waszym kąciku, wykrzyknęła pani Verdurin. Jeżeli myślicie, że mnie to bawi siedzieć tu samej na pokucie!... — dodała rozkapryszonym tonem dziecka.
Pani Verdurin siedziała na wysokiem drewnianem krześle, które ofiarował jej pewien skrzypek, Szwed. Zachowała je, mimo że kształtem przypominało zydel i kłóciło się z jej pięknemi staremi meblami; ale lubiła trzymać na widoku podarki, jakie wierni mieli zwyczaj robić jej od czasu do czasu; chciała aby ofiarodawcy mieli przyjemność, poznając swoje dary. Starała się ich skłonić, aby się ograniczali do kwiatów i cukierków, które się przynajmniej zużywają; ale napróżno. Toteż pani Verdurin miała całą kolekcję futer na nogi, poduszek, zegarów, parawanów, barometrów, figurynek, kojarzących obfitość, monotonję i bezstylowość gwiazdkowych prezentów.
Z tego wyniosłego posterunku brała pani Verdurin z zapałem udział w rozmowie wiernych i bawiła się ich figlami; ale, od wypadku ze szczęką, wyrzekła się trudu parskania rzeczywistym śmiechem; zastąpiła go konwencjonalną mimiką, która, bez zmęczenia i ryzyka, oznaczała że się śmieje do łez. Sztuczka ta stanowiła rozpacz pana Verdurin, który długo miał tę ambicję aby być równie miłym jak

123