Strona:Marcel Proust - Wpsc01 - W stronę Swanna 02.djvu/116

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

kach, grzebać się w starych papierach”, dodała z ową zadowoloną z siebie minką, jaką przybiera wykwintna kobieta, utrzymując że jej rozkoszą jest paprać się bez obawy powalania się, coś tak jak gotować samej „zawinąwszy rękawy po łokcie”.
— Będzie pan sobie żartował ze mnie, ale nigdy nie słyszałam o tym malarzu, który nie pozwala panu przyjść do mnie (miała na myśli Ver Meera); czy on żyje jeszcze? Czy można zobaczyć jego obrazy w Paryżu, abym sobie mogła lepiej uzmysłowić to co pan kocha, odgadnąć trochę co jest pod tem szerokiem czołem które tyle pracuje, w tej głowie która — widać to! — bez ustanku coś rozważa; móc sobie powiedzieć: o, on właśnie o tem myśli. Jakieby to było rozkoszne móc dzielić pańską pracę!
Wymówił się obawą nowych przyjaźni, co nazwał — przez galanterję — obawą przed cierpieniem.
— Boi się pan przywiązania? Jakie to zabawne, a ja tylko tego szukam, dałabym życie za to żeby je znaleźć, rzekła głosem tak naturalnym, tak głęboko przekonanym, że go to wzruszyło. Musiał pan cierpieć przez kobietę. I myśli pan, że inne są takie same. Nie umiała pana zrozumieć; pan jest taki inny. To mi się właśnie w panu spodobało, czułam zaraz, że pan nie jest taki jak wszyscy.
— Ależ ja wiem co to są kobiety; i pani musi mieć przecie mnóstwo zajęć, rzadko pani jest wolna.

112