Strona:Marcel Proust - Wpsc01 - W stronę Swanna 01.djvu/245

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

odwrócić, ale, wpijając go z każdą sekundą coraz usilniej — i uśmiechając się zarazem smutno — w oczy swego rozmówcy, z wyrazem przyjaźni i szczerości która nie lęka się patrzeć wprost, zdawał się przeszywać jego twarz, tak jakby się stała przeźroczysta, i widzieć w tej chwili, o wiele poza nią, żywo zabarwioną chmurę, stwarzającą mu duchowe alibi i pozwalającą mu ustalić, że w chwili gdy go pytano czy zna kogo w Balbec, myślał o czem innem i nie słyszał pytania. Zazwyczaj takie spojrzenia ściągają pytanie rozmówcy: „O czem pan myśli?” Ale ojciec, zaciekawiony, podrażniony i okrutny, podjął:
— Czy pan ma jakich przyjaciół w tych stronach, że pan zna tak dobrze Balbec?
Ostatnim rozpaczliwym wysiłkiem uśmiechnięte spojrzenie Legrandina dosięgło maximum serdeczności, mglistości, szczerości i roztargnienia; ale uważając z pewnością, że nie pozostaje mu nic jak tylko odpowiedzieć, rzekł:
— Mam przyjaciół wszędzie gdzie są kępy zranionych, ale nie zwyciężonych drzew, skupiających się aby z patetycznym uporem błagać wspólnie niełaskawego nieba, które nie ma nad niemi litości.
— Nie to chciałem powiedzieć, przerwał ojciec, równie uparty jak drzewa a równie nielitościwy jak niebo. Pytałem na wypadek gdyby się cokol-

241