Strona:Marcel Proust - Wpsc01 - W stronę Swanna 01.djvu/138

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

zawsze do niej trzeba było wracać, zawsze ona górowała nad wszystkiem, wieńcząc domy nieoczekiwanym szczytem, wzniesionym przede mną niby palec Boga, którego ciało byłoby ukryte w ciżbie śmiertelnych, ale którego nie pomieszałbym z tą ciżbą.
I dziś jeszcze, gdy w jakiemś wielkiem prowincjonalnem mieście lub w mało znanej mi dzielnicy Paryża, przechodzień, pokazując mi drogę, wskaże w oddali, jako punkt orjentacyjny, jakąś wieżyczkę szpitalną, jakąś dzwonnicę klasztorną wznoszącą szpic swojego biretu na rogu szukanej przeze mnie ulicy, wówczas byle tylko pamięć moja mogła bezwiednie znaleźć w niej jakieś podobieństwo z drogą a utraconą postacią, przechodzień, o ile się obróci aby się przekonać czym nie zbłądził, ujrzy mnie ku swemu zdumieniu, jak, zapominając o celu drogi, stoję tam, przed tą wieżą, godziny całe nieruchomy, próbując sobie przypomnieć, czując w swojem wnętrzu odzyskane nad zapomnieniem ziemie, które osuszają się i odbudowują; i bezwątpienia wówczas, trwożliwiej niż przed chwilą kiedym go prosił o wskazówki, szukam jeszcze swojej drogi, mijam zakręt... ale... w mojem sercu...
Wracając ze mszy, spotykaliśmy często pana Legrandin, inżyniera, który, uwięziony w Paryżu swoim zawodem, mógł, poza wakacjami, wpadać do

134