Przejdź do zawartości

Strona:Maciej Wierzbiński - Pękły okowy.djvu/365

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

landratem, który posłyszawszy głosy, wyskoczył z łóżka.
W niemałych opałach p. Bula przywołał go teraz, aby zaświadczył, iż od czasu do czasu odbierał on tajną korespondencję z Wrocławia i do jej przejmowania jest całkiem uprawnionym. Jakoż landrat wystąpił z filipiką w obronie szefa wywiadu i zdało się, że zrobiło to na ajencie międzysojuszniczym pewne wrażenie.
— Być może, że pan jest całkiem niewinnym, ale to trzeba dowieść przed moją wyższą władzą.
— Owszem! — zawołał p. Bula, który odzyskał już całą swą pewność siebie, gdyż w istocie nie potrzebował obawiać się niczego.
— Pragnę wierzyć, że nie maczał pan palców w tej sprawie — rzekł spokojnie, tonem nieco łagodniejszym Forestier. — Niemniej jako obeznany ze sprawami kryminalnemi, sam pan przyzna, że musi ciążyć na panu bardzo silne podejrzenie. Bo, pytam się pana, dla kogo to, mordując owego gońca, chciał ten młody człowiek zdobyć tę tekę? Dla siebie chyba nie. Więc dla kogo? Dla tego, któremu te listy doręczył. To rzecz jasna. A zatem dla pana.
— Tajemnicza sprawa... Ale ja z łatwością wykażę, że mam do listów tych prawo i cieszę się pełnem zaufaniem mej władzy.
— To niech pan uda się zaraz ze mną do mego szefa!
— Dobrze, bardzo chętnie!
— Niech pan zabierze z sobą wszystkie swe papiery, legitymacyjne i inne.
— Oczywiście. Sprawa zaraz się wyjaśni. Poproszę także pana landrata, aby mi towarzyszył jako świadek.
— Ten pan jest całkiem zbędny. Sam przypuszczam, że to wyjaśni się bez dalszych indagacji. Chodźmy!