Przejdź do zawartości

Strona:Maciej Wierzbiński - Pękły okowy.djvu/31

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

ruszyć z Fronckiem w stronę miasta, zatrzymał go, gdyż fizjognomja jego budziła w nim mętne podejrzenia. Ów przybłęda nie wyglądał na łazika, trudniącego się przemycaniem słoniny. A jakim fortelem przedostał się on przez sieć drucianą, jeżeli nie trzymał z djabłami?
— Musicie pójść ze mną na odwach! — ozwał się stanowczo.
Na to Kuna jął tłumaczyć mu ujmującym tonem, że pragnąłby tego uniknąć, gdyż mógł spodziewać się, że na odwachu odbiorą mu jego zapas wędlin. Zaofiarował żołnierzowi kawał słoniny, lecz i to nie poskutkowało.
— Wer sind Sie denn? (Co pan za jeden?) — spytał podejrzliwie wartownik.
Wiktor przedstawił mu się jako hutmistrz Schmidt. Jednak żołnierz potrząsnął głową i powtórzył:
— Musicie pójść ze mną na odwach!
Tego Wiktor miał wielki powód bać się ogromnie. Czekał go bowiem niechybnie areszt oraz połączone z tem w tych czasach obelgi, szturchańce i plagi. A, gdyby miało wyjść na jaw, że należy do wojska polskiego, z pewnością nie minęłyby go tortury i kula, zanim ojciec mógłby wystąpić w jego obronie. Z jaką lubością pastwiła by się nad nim ta dzicz!
— Meinethalben! (Niech i tak będzie) — rzucił swobodnie.
Skoro jednak posunęli się dwa kroki, raptem karabin wypadł z rąk lancknechta i coś zacisnęło mu usta brutalnie. Jednocześnie, uderzywszy go z całą siłą kolanem w pośladek, Kuna zwalił go z nóg.
Drab runął na wznak i jął natychmiast szukać ramionami w powietrzu, niby śmigami, napastnika i szarpać się rozpaczliwie, by uwolnić usta od żelaznej pieczęci.