Strona:Lucy Maud Montgomery - Dolina Tęczy.djvu/171

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

z ogrodu i spiesznym krokiem począł schodzić z pagórka w stronę Doliny Tęczy. Nie odczuwał radości zwycięstwa, a tylko był zadowolony, że spełnił obowiązek i uratował swój honor. Chciał jedynie nie myśleć o krwawiącym nosie Dana. To było takie brzydkie, a Władek kochał piękno.
Nagle zdał sobie sprawę, że i on był pokaleczony. Warga mu napuchła, a jedno oko wyglądało też jakoś nienaturalnie. W Dolinie Tęczy zetknął się z panem Meredithem, który wracał z popołudniowej wizyty u panien West. Pastor spojrzał na chłopaka.
— Zdaje mi się, że walczyłeś, Władziu?
— Tak, sir, — rzekł Władek w oczekiwaniu nagany.
— O cóż to poszło?
— Dan Reese powiedział, że moja matka pisze bzdury i że Flora jest kogucią matką, — odparł Władek, opuszczając wzrok ku ziemi.
— Och! Miałeś zupełną słuszność, Władziu.
— A więc walka nie jest grzechem, sir? — zapytał Władek ciekawie.
— Nie zawsze — i nieczęsto — ale czasami, czasami — nie, — odparł John Meredith. — Naprzykład gdy kobiety są napastowane, jak w tym wypadku. Ja, Władziu, rządzę się tą zasadą, że nie trzeba walczyć, dopóki nie masz tej pewności, żeś powinien. Myślę, żeś zwyciężył.
— Tak. Musiał wszystko cofnąć.
— Doskonale — doskonale. Nie przypuszczałem, że jesteś taki odważny.