Strona:Lew Tołstoj - Wojna i pokój 08.djvu/245

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

wością i serdecznością wielce nienaturalną i przesadzoną.
— Uratowałeś mi pan życie. Jesteś Francuzem! — wykrzyknął.
Było to powiedziane iście po francuzku. Przecież Francuz jedynie był zdolnym do czynu wielkodusznego i szlachetnego. A był to niezaprzeczenie jeden z takich czynów i to największy i najchwalebniejszy, uratować drogocenne życie panu Ramballe, rotmistrzowi w trzynastym pułku dragonów. Pomimo strony nader pochlebnej, mieszczącej się w tem mniemaniu, Piotr pospieszył sprostować omyłkę.
— Jestem Rosjaninem — odrzucił.
— Nie mnie starego wróbla łapać na plewę — rotmistrz potrząsł głową niedowierzająco. — Opowiesz mi to pan później... Uszczęśliwiony ze spotkania przypadkowego tak miłego ziomka... Cóż zrobimy z tym tam? — mówił dalej zwracając się do Piotra niby do towarzysza broni. Skoro uznał go raz godnym być francuzem, nie warto było zastanawiać się nad tem dłużej.
Piotr wytłumaczył mu raz jeszcze, kim jest starzec. Opowiedział, jak udało mu się porwać niepostrzeżenie pistolet ze stołu. Ponowił proźbę, żeby nie karano biednego szaleńca.
— Uratowałeś mi pan życie — powtórzył Francuz z giestem majestatycznym. — Jesteś mi ziomkiem, błagasz dla niego o życie, uczynię zadość twojej proźbie... Wyprowadzić tego człowieka — dodał, a wziąwszy Piotra pod ramię, wszedł z nim nazad do pokoju.
Żołnierze, którzy byli się zbiegli na huk strzału, okazywali chęć niekłamaną rozprawić się natychmiast