Strona:Lew Tołstoj - Wojna i pokój 06.djvu/83

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

świecącemi śladami, które wycisnęły żelaza sanek, konie same od siebie raźniej pomknęły naprzód. Sanie Zaharka odbijały od śniegu niby duża czarna plama. Słychać było dzwonki i wybuchy śmiechów w pierwszych saniach.
— Hej! koniki moje! Pokażcie no co potraficie! — cmoknął Mikołaj na swoje rysaki strzelając z bata im nad głowami. Popędziły teraz z wichrem w zawody. W głowie się kręciło od tej szybkości niesłychanej. Twarze zarumieniły się bardziej, smagane ostrem powietrzem, kiedy niekiedy i śnieg dziewczętom oczy zasypywał.
Wkrótce Mikołaj zrównał się z pierwszemi sankami.
— Gdzie my właściwie znajdujemy się? — pomykał oglądając się w koło. — Zdaje mi się, że to łąka i pagórek nad rzeką? Na prawdę, nie mogę poznać tej okolicy! Phi! mniejsza o to!... Coś nowego... nieznanego... tem lepiej!... Jedźmy na los szczęścia, na chybił trafił! To właśnie najzabawniejsze!...
Zacharko wstrzymał konie na jedno mgnienie oka, zwracając ku Mikołajowi swoją twarz brodatą i całą szronem okrytą:
— Niech jaśnie pan uważa! — huknął z całej piersi, cmokając na konie i skropiwszy im boki batem rozwiniętym.
Przez chwilę dwoje sani mknęło jedne obok drugich. Wkrótce jednak mimo wysiłku Zacharka, Mikołaj go wyprzedził. Pył śnieżny zasypał siedzących w saniach, żelaza zgrzytnęły po śniegu, kobiety zaczęły wrzeszczeć w niebogłosy, a dwa zaprzęgi goniły zawzięcie jeden za drugim.