Strona:Lew Tołstoj - Wojna i pokój 02.djvu/55

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

zaka, żeby mu podał konia. Ten kończył właśnie pakować puzderka. Lekko wskoczył na siodło mimo wzrostu olbrzymiego i tuszy odpowiedniej. — Dalibóg! odwidzę po drodze biedne zakonniczki — zażartował na odjezdnem, żegnając się z oficerami, a wspiąwszy konia ostrogą pogalopował wązką ścieżką, wijącą się ślimakowato pod górę.
— Hej, kapitanie! — zawołał jenerał na komendanta artylerji — strzelajcie i wy, na chybił trafił... dla zabawy!
— Kanonierzy do dział! — zakomenderował kapitan, a w chwilę później, artylerzyści porzucili wesoło i z gęstą miną, ognisko obozowe, biegnąc do armat.
— Nro 1 ognia!...
I Nro 1 wyrzuciło dziarsko granat z gardła armaty.
Usłyszano dźwięk metaliczny i huk ogłuszający. Granat świszcząc w powietrzu, przeleciał po nad głowy wojsk rossyjskich, padając bardzo daleko od pagórka, na którym rozłożyła się baterja nieprzyjacielska. Lekka chmurka dymu, oznaczyła miejsce, gdzie granat pękł, padając. Ten huk zwrócił widocznie uwagę oficerów i żołnierzy. Wszyscy zaczęli przypatrywać się przez lunety pochodowi armji rossyjskiej przez most. Widnokrąg wyjaśniał się. W słońca promieniach można było opatrzeć łacniej wszystko. Zdawało się, że blaski słoneczne, rozdzierające ponure chmur szmaty, wlewają nowe życie w każdego żołnierza, napełniając mu piersi nadzieją i dobrą otuchą.