Strona:Lew Tołstoj - Wojna i pokój 01.djvu/156

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

W głównym salonie zastali dawne osoby, tak samo jak przedtem ugrupowane i szepczące jedna z drugą.
Na widok wchodzących, wszyscy nagle umilkli i zaczęli badać ciekawie Anny Michajłówny twarz wybladlą i oczy łzawe, jak nie mniej olbrzymiego, barczystego i niedźwiedziowatego Piotra, który szedł za nią krok w krok, z potulnością baranka, a z głową zwieszoną. Księżna wiedziała, zresztą czytało się to w wyrazie jej twarzy, że nadeszła chwila stanowcza. Wytrzymała jednak ogień krzyżowy tylu par oczów na nią skierowanych, z odwagą i pewnością damy z wielkiego świata petersburgskiego, ostrzelanej z wszystkiem i umiejącej znaleźć się stosownie w każdym wypadku. Czuła instynktowo, że jest niejako pod skrzydłem opiekuńczem tego którego przyprowadziła, a z którym ojciec umierający pragnął widzieć się przed śmiercią. Podeszła bez zawahania do spowiednika hrabiego; zniżyła się, jakby chciała zrobić się mniejszą, jednak nie zanadto, boby to ubliżyło jej godności, poczem poprosiła go z czcią o błogosławieństwo. Następnie zwróciła się do drugiego asystenta, z tą samą minką pokorną:
— Dzięki Bogu! przybyliśmy na czas — szepnęła. — Byłam w trwodze nie do opisania, żeby się nie spóźnić... To syn hrabiego! Jaka okropna chwila...
Wyszeptawszy te słowa z namaszczeniem, zainterpelowała z kolei lekarza:
— Kochany doktorze, ten młody człowiek jest synem hrabiego... czy macie bodaj promyk nadziei?
Lorrain wzniósł oczy w górę wzruszając miłosiernie ramionami.