Przejdź do zawartości

Strona:Lew Tołstoj - Sonata Kreutzerowska.djvu/119

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

sto zagrali piękne, ale banalne z wulgarnemi warjacjami, nienowe andante i zupełnie słaby finał. Potem na prośbę grali jeszcze to elegję Ernsta, to różne inne rzeczy. Wszystko było ładne, ale nawet w setnej części nie wywoływało tego wrażenia, jakie wywołał pierwszy utwór. Wszystko rozgrywało się na tle tego wrażenia, które wywołał utwór pierwszy. Było mi lekko i wesoło przez cały wieczór. Nigdy jeszcze nie widziałem żony takiej, jak tego wieczoru. Te błyszczące oczy, ta powaga, ten znaczący wyraz, póki grała, i ta zupełna bezradność i jakiś nikły, żałosny, pełen zachwytu uśmiech potem, gdy skończyli... Wszystko widziałem, ale nie przypisywałem temu większego znaczenia, pomijając, że czuła to, co i ja, że przed nią, jak i przede mną, odkrywały się pozornie zapomniane, nowe, niedoznane dotąd uczucia. Wieczór zakończył się szczęśliwie — i wszyscy się rozjechali. Wiedząc, że za dwa dni mam pojechać na zjazd do powiatu, Truchaczewski, żegnając się, powiedział mi, że ma nadzieję za drugą swą bytnością powtórzyć przyjemność dzisiejszego wieczoru. Z tego wywnioskowałem, że uważa za niemożliwe bywać u mnie podczas mojej nieobecności, i było to dla mnie bardzo miłe. Wynikało z tego, że ponieważ nie zdążę wrócić do czasu jego odjazdu, nie zobaczymy się więcej. Po raz pierwszy z prawdziwem zadowoleniem uścisnąłem mu rękę i dziękowałem za sprawioną mi przyjemność. Pożegnał się również z żoną i pożegnanie ich wydało mi się naturalne i zupełnie na miejscu. Wszystko było cudowne. Oboje z żoną byliśmy z wieczoru bardzo zadowoleni.