Strona:Leon Tołstoj - Anna Karenina Tom III.djvu/326

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

— Poznaje, poznaje... jak Boga kocham, Katarzyno Aleksandrowno, poznał mnie! — usiłowała Agafia Michajłowna przekrzyczeć dziecko, które spieszyło się zanadto i nie mogło znaleźć piersi, chwytając wciąż ustami nie pierś matki lecz jej ubranie; niezadowolenie swe manifestowało głośnym krzykiem.
— Nawet i on biedak cały jest spocony — szepnęła Kiti, przyglądając się dziecku.
— A dlaczego wam się zdaje, że on poznaje? — dodała, spoglądając ukradkiem na oczy dziecka, które, jak jej się zdawało, mają przebiegły wyraz, na równomiernie poruszające się policzki i na rączkę zaciśniętą w drobną, czerwoną piąstkę.
— Zdaje się wam!... gdyby was poznawał, musiałby poznawać i mnie — odparła Kiti na zapewnienia Agafii Michajłownej i uśmiechnęła się. A uśmiechnęła się dlatego, że chociaż dowodziła, iż dziecko nie może jeszcze poznawać nikogo, jednak serce mówiło jej, że malec poznaje nietylko Agafię Michajłowną, lecz że wie wszystko i rozumie, i że wie i rozumie nawet wiele takich rzeczy, o jakich nikt nie wie, i których nikt nie rozumie, a o których ona, matka, dowiedziała się tylko dzięki jemu. Dla Agafii Michajłownej, dla niańki, dla dziadka, dla ojca nawet, Mitia był żywą istotą, wymagającą tylko pielęgnowania, lecz dla matki była to już oddawna istota myśląca, z którą łączył ją cały, długi łańcuch podzielanych wspólnie myśli i przekonań.
— Zobaczy pani sama... tylko się przebudzi. Jak tylko zrobię tak... to aż rozjaśni się cały, kotek mój śliczny. Rozjaśni się, jak ten dzień słoneczny — mówiła Agafia Michajłowna.
— Dobrze, dobrze... przekonamy się potem — szepnęła Kiti — a teraz dajcie mu spokój, bo zasypia.