Strona:Leon Tołstoj - Anna Karenina Tom II.djvu/401

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

usiadł koło stołu i otworzył leżące przed nim Pismo Święte. Szelest jedwabnej sukni hrabiny przerwał mu czytanie.
Nikt nam nie będzie przeszkadzał — rzekła hrabina, przeciskając się między kanapą a stołem.
Po paru wyrazach, mających na celu przygotowanie Aleksieja Aleksandrowicza, hrabina Lidya Iwanowna, wzdychając i rumieniąc się, wręczyła mu list Anny.
Aleksiej Aleksandrowicz po przeczytaniu listu nie odzywał się długo.
— Nie zdaje mi się, abym miał prawo odmawiać jej — rzekł nieśmiało, podnosząc oczy.
— Przyjacielu mój, nigdy w nikim nie widzisz nic złego!
— Właśnie, że widzę, iż niema nic prócz złego... ale czy to jest sprawiedliwie...
Na twarzy Aleksieja Aleksandrowicza malowało się niezdecydowanie oraz szukanie rady, pomocy i wskazówek w sprawie, która dla niego samego była niezrozumiałą.
— Nie — przerwała mu Lidya Iwanowna — wszystko ma swoje granice. Rozumiem już niemoralność — dodała niezupełnie szczerze, gdyż nigdy nie mogła pojąć, co doprowadza kobiety do upadku moralnego, nie rozumiem jednak okrucieństwa... i to okazywanego komu?... panu! Jakżeż można przemieszkiwać w tem samem mieście co i pan. Stanowczo widać, że do samej starości trzeba się uczyć rozumu i ja też uczę się pojmować pańską wspaniałomyślność a jej nikczemność.
— A kto na ciebie rzuci kamieniem? — zapytał Aleksiej Aleksandrowicz, zadowolony widocznie ze swej roli — przebaczyłem, nie mogę więc pozbawiać jej tego, co musi kochać, to jest ukochanego syna...
— Ależ czy ona go kocha? Czy to jest szczere uczucie. Przypuśćmy, że pan przebaczył i że pan niema urazy, ale czy mamy prawo czynić zamach na duszyczkę tego aniołka? On wierzy, że ona umarła, modli się za nią i błaga