Strona:Leo Belmont - Królewska miłośnica.djvu/174

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

Rozwiódł bezradnie rękoma, opuścił głowę z rezygnacją i melancholijnie wparł oczy w rozwichrzone burzą korony drzew.
Pani Dubarry podeszła do stołu i siadła naprzeciw d‘Escourt‘a.
— O czem pan myśli?
— O wielu rzeczach.
— Naprzykład?
— O tem, że burza w przyrodzie jest piękniejszą od burzy społecznej, bo zlewa na ziemię czystą wodę, gdy społeczna spływa brudem frazesów i strugami krwi... I o tem, że... — zawahał się nagle, poglądając z ukosa na Maussabré.
— Że...? — spytała ciekawie.
— Że będę gotów zrobić jakieś wielkie głupstwo, np. ofiarować Jakóbinom na cele narodowe cały mój majątek, jeśli nie ulituje się pani Dubarry, przyjmując go, jako... dar ślubny.
— Co takiego?!
— A bo znudziła mnie samotność — i proszę o rękę pani! — rzekł z rozdrażnieniem tak głośno, że Maussabré odwrócił się zdziwiony.
— Kawalerze d‘Escourt, dziękuję za zaszczytną propozycję, ale obawiałabym się, że pańska żona będzie z za grobu zazdrosna... i zdradzisz mnie dla twego mauzoleum.
— To nie jest odpowiedź!... Chyba pani kocha innego?...
— Kto wie?... Może... — odparła figlarnie.
— A! W takim razie...
Schylił głowę, jakby poddając się wyrokowi.