Strona:Leo Belmont - Królewska miłośnica.djvu/10

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

nią. Potrzebował jej łask. Był korny, uniżony. Obawiał się widocznie króla, który już raz go wygnał z dworu za uwiedzenie mu temi magnetyzującemi oczyma kochanki. Był przy niej, jak trusia. Polubiła go za jego cichy, słodki głos. Asystował jej często w parku Wersalskim na spacerach; uchodził za jej rycerza, kawalera. Był bardzo brzydki — poza czarem tych oczu. Powiedziała nawet królowi: „Co za brzydal! czy to możliwe, że była kobieta, która przełożyła go ponad... Ludwika!“ To króla uspokoiło.
A dziś — jak on spoglądał na nią! Aż król to spostrzegł. Dżgały ją te płomienne oczy we wspomnieniu. To jest mężczyzna! Nie to, co król, który ją zamęczył ostatnich nocy, rozdrażnił, nie dał ukojenia. Zbliżała się do niebezpiecznego 30-letniego okresu. Król miał sześćdziesiąt. D‘Aiguillon był o lat piętnaście młodszy. Ach! musi być namiętny!...
Nie chciała myśleć o tem — zawstydziła się samej siebie. Wszakże swoją przeszłość przekreśliła. Przyrzekła sobie nie zdradzić króla, dotąd wiernie dotrzymała słowa. Cnota jej i takt trzymały mężczyzn w pełnem szacunku oddaleniu... Czy król wart jest tej miłości? Zwodzi ją, daje obietnice, których nie spełnia, pozwala ją obrażać — zatrzymał Choiseul‘a, nie ukarał pani de Gramont.
Sto myśli wichurą przelatywało przez jej głowę — sto cierniów kłuło w sercu. Smagnęła rasowego konia mocno... mocno... choć już pędził co sił! Szlachetne zwierzę, nieprzywykłe do

6