Strona:Krwawe drogi.djvu/041

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

— A panowie z której strony?
— My ze wsi z jednej od Krakowa...
— Ja ta ruski.
— Kaj ta twoje ruski! — uciekały, co ledwie portek nie pogubiły. A do reśty, kiej pódzies z nami, kiej ci karabin w garść wetkniemy, to ci cała sotnia rusków nie da rady.
— Ale! — nasych ta nie zmocujeta.
— Nie bój się. Ale co ta tyle gadania, idzies z nami, cy nie?
Jędrek poskrobał się po głowie, gorącem wejrzeniem ogarnął kożuszek i szablę, ale się nie mógł przełamać.
— Nie, musu tu nie ma.
— No to se orz z Panem Bogiem — krzyknął ten wyższy, trzasnął szablą i z wielką fantazyą wsadziwszy czapkę na bakier, ruszył. Ale co ino uszedł parę kroków, huknął głośno do swego towarzysza:
— Józiek, wies ty, cem ten gamajda — cywil — będzie bronował?
— Nie...
— Ano bronę sobie uładzi z grzebienia a wesz zaprzęgnie w dyszel.
Buchnęli śmiechem i odeszli z radosnem pobrzękiwaniem szabel i ostróg, tacy żwawi i weseli, jak prawdziwe sołdaty na wojnie. Aż się Jędrek zasępił, patrząc na tych wojaków, idących ku wsi, a serce mu zaskrzypiało z gniewu. Oj wyzwałby ich, cholera, i umiałby im odrzec, ale cóż — oni mają szable i rewolwery, a on ino batóg. W stra-