Strona:Królewicz - żebrak wg Twaina.djvu/079

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

przyrzekła, jedno słowo nierozważne, a brat twój zginie.
W oczekiwaniu siostry, Mayles niecierpliwie chodził po sali, mówiąc do siebie:
— Zostało pięć sług, łotrów ostatniego rodzaju, dwudziestu innych umarło. Nie, — wołał — zaiste, to coś dziwnego, niesłychanego.
Tak w zamyśleniu chodził bezustannie po pokoju, zapomniawszy zupełnie o Edwardzie, który sam przypomniał o sobie.
— Nie smuć się, — rzekł do Maylesa — Bóg ci dopomoże!
Stanąwszy przed królewiczem, Mayles zawołał:
— Nie jestem oszustem, Wasza Królewska Mość, chciej wierzyć! Tu w tym zamku urodziłem się, tu następnie wyrosłem i wychowałem. Mówię prawdę i choć mi nikt wiary dać nie chce, ty mi uwierz!
— Wierzę ci! — rzekł król.
W tej chwili drzwi się otwarły, a w nich ukazała się piękna lady idąca pod rękę z Gwidonem, w otoczeniu sług kilku.
Lady szła cicho z opuszczoną głową. Z twarzy jej wiał dziwny smutek.
Ujrzawszy ją, Mayles zawołał:
— Anno, moja droga Anno.
Usunąwszy Maylesa, Gwidon zapytał lady:
— Czy poznajesz tego człowieka?
Na słowa te lady drgnęła. Twarz jej pokryła się rumieńcem. Milczała, potem podniosła głowę, a spojrzawszy prosto w twarz Maylesowi, zbladła jak płótno.
— Nie! ja go nie poznaję... — zawołała lady zaledwie dosłyszalnym głosem, poczem szybko odwróciwszy się, prawie się zataczając, opuściła salę.